Umaić, albo miesiąc włoski w Lidlu

Zwykły wpis

self-mythology-950x530W maju poszło sporo nieco bardziej wykręconych rzeczy, jakieś kwasiwa, szczypta hiciorków. Wyjątkowo mocna reprezentacja Włochów (bo jeszcze przecież Dozzy i perełki minimalizmu [przewińpodetale]). Za osiągnięcie poczytuję sobie to, że w końcu przekonałem się do Pro8l3mów (K-Pax!), ale o tym akurat pisali bardziej oblatani w temacie dyletanci, więc nie będę strzępił paluchów. Do notki wkradło się też już kilka rzeczy z ostatnich dni, ale temu jasnowidztwu na imię prokrastynacja, ostatecznie jesteśmy już po kolana w miesiącu czerwia.


Tom Dicicco – Shadows & Teras EP [DELSIN]

Dicicco nie rozpieszcza słuchaczy ilością wydawnictw, ale zawsze warto na nie czekać. Jego debiut dla Delsina to chyba mój ulubiony rilis z maja. Lekkość żeniona z dosadną stopą, chłodna elegancja chordów z delsinową chropowatością. EPkę zamyka przepiękny, złożony Fallen Spaces. TIP.


Boston 168 – Laq02 [ATTIC MUSIC]

 Kwasa wrzucamy z głową.


Le Matos – Turbo Kid OST [self-release]

Ejtisowy soundtrack do doskonałego, nostalgicznego filmu o chłopięcym dorastaniu (sprawdźcie go koniecznie, btw -> <click>). Kanadyjski duet electro świetnie czuje klimat, this shit is on fire. Stężenie patosu niemiłosierne, ale wybaczalne, w końcu to soundtrack do postapokaliptycznego filmu o nastolatku na beemiksie i robotach, czy może być coś wznioślejszego?


Jorge Velez – Animals Disk [L.I.E.S.]

Chyba mój ulubiony z bardziej wykręconych reprezentantów kłamczuszków. Pięć dźwiękowych miniaturek z totalną wyjebką na parkietową użyteczność, za to z intrygującymi brzmieniami i analogowym ciepełkiem. Za krótkie, trzeba zapętlać.


Shlømo – The Rapture EP [ARTS COLLECTIVE]

Prawdopodobnie hicior lata. Wszystkie numery niezłe, ale wiadomo, że liczy się tylko linkowany remiks Emmanuela. Struktury rytmiczne i chropawe brzmienia bezbłędnie wskazują na nową szkołę francuską, jednak naprawdę ciekawie się robi kiedy wchodzą epickie, transowe synthy. Ciągle nie jestem pewien czy ten numer jest cheesy w dobrym, czy złym sensie, ale zastanawiam się tak już od kilkudziesięciu przesłuchań, a w międzyczasie kupiłem placka.


Meta – Ambienti vol. I [KABALION]

Hołubiony już przeze mnie sublabel Hypnusa powraca do rytualnych klimatów. Cztery przyzwoite plemienne pętelki ze zdrową zawartością ambientozy. Każdemu jego toolsy.


Lucy – Self Mythology [STROBOSCOPIC ARTEFACTS]

Lucynka odważnie i do przodu. Zgodnie z przewidywaniami, na najnowszym albumie dla SA nie znajdziecie ani jednego przewidywalnego 4×4 bangierka, ale i nie będzie Wam go brakować. Mrok bez zamuły, plemiennie perkusjonalia bez banalnych klisz, syntetyczna niedookreślona etniczność bez tandetnej samplozy. Od czasu do czasu technołojanci chcą zaprezentować nieco bardziej artsy stuff, efektem czego często są rozwleczone ambienty bez polotu (vide: lajwy ekipy Northern Electronics na zeszłorocznym Atonalu), jednak to nie przypadek Lucka. Leśne techno dla koneserów.


Peter van Hoesen – Quadra EP [DEKMANTEL UFO SERIES]

Promocyjny zabieg holenderskiego festiwalu – sublabel promujący jedną z jego scen. Listę otwiera niezwykle trafnie Van Hoesen – reszta tracków nic specjalnego, ale numer tytułowy to przepiękny, wykręcony sztos. Tak, ja wiem, że to nieco bardziej pompujący klon Axis Mundi, ale robi niemniej.



Na koniec, tradycyjnie, sety:
Czarny koń ze Szczecina. Co za drajw, co za selekcja! Trochę zdrowego łupania, mięsisty środek, ale przede wszystkim – po fińsku wykręcony, niepokojący finał. Warto śledzić tego koleżkę, szkoda, że od siebie bliżej mu do berlińskiej Areny niż do małopolskich piwnic.

Co tu się odfranciszkowuje?! Rodzimy podcast od reprezentanta niezwykle interesującego Midgar (któremu, swoją drogą, należy się osobny tekst). Niebanalny miks, świeża selekcja, sunie jak dobry analogowy live (i przywodzi na myśl podróże Vrila). Skąpo wydzielana tracklista to kopalnia diamentów (i niezła reklama dla labelu). Acha – Ruhig jest Włochem, bez zdziwka, nie?


No to na koniec bonus wprost z intrygującego walla nieocenionego Plewickiego – dziewięć pereł włoskiego minimalizmu z lat siedemdziesiątych. Przystępniej i chyba ciekawiej niż w wersji Cage’a, a na pewno okładki lepsze.

Tutaj całość:
https://blogthehum.wordpress.com/2016/03/30/the-obscure-brilliance-of-italian-minimalism-in-nine-albums/


A, niech będzie, w bonusie jeszcze dwa ciekawe filmy (o Turbo Kid już wspomniałem wyżej). Jedna świeżynka, jeden klasyczek:

1979-and-justice-for-all

„…I sprawiedliwość dla wszystkich” (Norman Jewison, 1979)

Stylowy dramat sądowy z mojej ulubionej dekady amerykańskiego kina. Al Pacino musi bronić dość obleśnego sędziego oskarżonego o gwałt. Arcyciekawy konflikt etyki osobistej i profesjonalnej plus zniuansowane, wielowątkowe tło społeczne.

skarb_b1-e1463053609938

„Skarb” (Corneliu Poromboiu, 2015)

Slow Cinema X Nowa Fala Rumuńska X bracia Coen. Zabawna, snujska czarna komedia z rozwleczonymi gagami i mocnymi wątkami ekonomicznymi. Śmieszne i świeże. Typ zrobił też „12:08 na wschód od Bukaresztu” i arcysnujskiego, niegłupiego „Policjanta…”, więc jest najwyraźniej przekozakiem.

Czy w polskim kinie jara się blanty?

Zwykły wpis
'Usta, usta'

‚Usta, usta’

(artykuł ze ‚Spliffa’ #53) We współczesnej kinematografii, a w szczególności w nowych popularnych serialach, obecność nielegalnych używek z marihuaną na czele jest już normą.

Do tego stopnia, że pojawienie się w nich skręta w charakterze rekwizytu nie robi już na nikim wrażenia, nikomu też nie przychodzi do głowy by przypinać im tylko na tej podstawie łatkę „produkcji o ćpunach”. Ot, po prostu, razem z innymi używkami, marihuana pełni obecnie zwykle rolę uwiarygadniającego obraz realiów elementu tła, bądź emblematu – znaku co bardziej „wyluzowanych” postaci. Oczywiście zachodnia kinematografia dorobiła się osobnego (pod)gatunku stoner movie (o którym szerzej piszę tutaj), skupionego głównie wokół smażenia lolków, jednak poza tą niszą we współczesnym kinie marihuanę może palić niemal każdy, nie zyskując automatycznie łatki wykolejeńca, stonera, bądź outsidera. A jak to wygląda w rodzimych produkcjach?

Oczywiście jeśli chodzi o obecności gandzi we współczesnych (przed 1989 temat praktycznie w kinie nie istniał, więc i tu go pomijam) polskich filmach i serialach, pierwsze co przychodzi do głowy to powielanie koszmarnych stereotypów w pakiecie z zacięciem dydaktycznym, słowem – przeniesienie na plan fabularny wymowy dokumentalnego Ziela śmiechu i łez (S. Wolny, 2003). Przed oczyma stają mdlejącej Bożenki z Klanu, w ostateczności wiecznie zjarany Laska z Chłopaki nie płaczą (O. Lubaszenko, 2000). Cóż, własnego Pineapple Express, czy od biedy Harolda i Kumara prędko się chyba nie doczekamy. Nie oznacza to jednak, że trawka na rodzimych ekranach nie pojawia się w ogóle. Szczególnie ostatnio jej palacze (a według ostrożnych szacunków może być nas dobrze ponad milion…) doczekują się pewnej, co prawda skromnej, reprezentacji.
Jak wiemy aż za dobrze – palaczy gandzi ciężko nazwać jednolitą grupą. Czy jej obraz w polskim filmie oddaje tę różnorodność? Wbrew pozorom – staje się on powolutku coraz bardziej zniuansowany. Zacznijmy jednak od najbardziej stereotypowych, a jednocześnie najbardziej krzywdzących przedstawień palących.

Patologie 

Do pewnego momentu właściwie jedynym kontekstem w którym na rodzimych ekranach pojawiali się palacze trawki był ten najmniej uzasadniony, mocno uproszczony i z grubsza nieprawdziwy. Uzależnienie, problemy z prawem, w najlepszym razie – jednorazowy groźny wybryk; konsument marihuany stanowił po prostu figurę narkomana jako takiego. Takie utożsamienie umożliwiało posłużenie się przestarzałym (i zdyskredytowanym naukowo) wytrychem „teorii przejścia”, w myśl której sięgający po jakikolwiek nielegalny narkotyk niechybnie skończyć miał na braniu heroiny. Najpierw trawka, później strzykawka. W myśl tej zasady staczali się na dno bohaterowie Że życie ma sens (G. Lipiec, 2001), w sposób „naturalny” uzupełniając opalane na ławce przed blokiem lufki kolejną rodzimą specjalnością – Władkiem. Choć film dotykał realnie istniejących problemów, jego quasi-dokumentalny styl stanowił broń obosieczną, umacniając stereotyp ćpuna z nizin społecznych, dla którego marihuana jest tylko kolejnym z narkotyków służących do zabijania codziennej nudy.
Podobny los jak osiedlowych palaczy z filmu Lipca, spotykał Sylwusia Miauczyńskiego (Wszyscy jesteśmy Chrystusami, M. Koterski, 2006), który płynnie przeszedł od poczciwej gandzi do „twardych”, a jego nałóg, tyleż zgrabnie, co upraszczająco, zrymowano z alkoholizmem jego ojca. W tym przypadku sprawę komplikowała dodatkowo pozafilmowa osobowość odtwórcy tej roli:  „Miśka” Koterskiego, którego medialny wizerunek typowego stonera może i dobrze współgrał z kreacją Sylwusia, ale jednocześnie uwiarygadniał mit równi pochyłej na którą wkraczać miałby z automatu palacz gandzi.

Wspomnieć jeszcze należy o przypadkach w których dydaktyka filmowców sprowadza się jedynie do pokazania mrożącego krew w żyłach „pierwszego kroku”, szczęśliwie bez dalszych konsekwencji dla zażywającego. Klasycznym przykładem była konsumpcja blanta przez Bożenkę z Klanu (1997 – ). W odcinku z 2006 roku nastolatka kupuje od podejrzanego kolegi skręta i pali go gdzieś na klatce. Konsekwencje są opłakane – biedactwo blednie jak prześcieradło, osuwa się na ziemię, a z nosa leci jej krew. Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości co do zabójczego chwasta, to pozbawi go ich pogadanka Rysia, który zbijając argument, „że to tylko skręt”, tłumaczy Bożence (i widzom), fatalne konsekwencje zażywania narkotyków w ogóle. W serialach groza trawki utrzyma się jeszcze przez wiele lat – straszy ona jeszcze w M jak Miłość (2000 – ), w którym nie tylko przepełniona grozą muzyka anonsowała jej palenie (prawego Pawełka kusi podejrzany Mareczek), ale widzieliśmy też poważne konsekwencje prawne samego jej posiadania. Serialowa edukacja okazała się skuteczna – w efekcie, gdy grupka mieszkających razem bohaterów Wawa non stop (2013 – ) znajduje u jednego ze współlokatorów wór podejrzanego zielska bez wahania spuszcza go w toalecie. Tak trzymać!

Ekscesy
Obśmianie przykładów zrównywania kontaktu z marihuaną z patologią o niewesołym kresie jest tyleż łatwe, co w gruncie rzeczy jałowe. Znacznie bardziej problematyczna jest kolejna grupa przedstawień, w której zapalenie trawki nie skazuje może na wieczne potępienie i krwotok z nosa, wciąż jest jednak czymś nieco wywrotowym, z gruntu „niegrzecznym”, zakazaną przyjemnością. Biorąc pod uwagę obecny stan polskiego prawa – przynajmniej z tym ostatnim znaczeniem niewinnego skręta nie sposób się nie zgodzić. Opłakany stan prawodawstwa nie znaczy jednak, że każdy kto w filmie sięgnie po spliffka automatycznie będzie utożsamiany z buntownikiem, albo przynajmniej osobą rozchwianą – o tym, że tak nie jest zaświadczą dalej przykłady bardziej liberalnych przedstawień. Chwilowo jednak przyjrzyjmy się tym, dla których sięgnięcie po blanta jest małym grzeszkiem, popełnianym przy okazji zawirowań życiowych.
W naturalny sposób sięga po skręta w akcie butu tak zwana młodzież. [Przy okazji – nie trzeba chyba przypominać, że zażywanie jakichkolwiek używek przez nieletnich nie jest fajne? No.] Prezentowany przez nią model konsumpcji, nawet jeżeli byłby pozbawiony otoczki imprezowej (a tak się praktycznie nie dzieje), i tak nosi znamiona czynu wywrotowego – właśnie z racji wieku bohaterów. Dlatego też palenie gandzi tak dobrze pasuje do rozpasanej beztroski bohaterów Hardkor Disko (K. Skonieczny, 2014), czy Bejbi Blues (K. Rosłaniec, 2012). Jakieś jointy w tle przewijają się też w Sali Samobójców (J. Komasa, 2011; przy okazji – za wielkie niedopatrzenie uważam, że w Mieście 44 wyluzowani powstańcy nie odpalili ani jednego bonga!). Warto zauważyć, że we wszystkich tych wypadkach palenie gandzi jest nierozerwalnie splecione z innymi, powiedzmy, zachowaniami problemowymi bohaterów – i jako takie, prezentowane jako kolejny „wybryk” nieletnich bohaterów.
ciąg dalszy na kolejnej stronie
Tego typu moralizatorskie podejście szczególnie widoczne jest w filmie Rosłaniec, jeżeli tylko poskrobać nieco jego efekciarską, wyluzowaną otoczkę.
Nie oznacza to bynajmniej, że z paleniem trawki traktowanym jako wyskok mamy do czynienia jedynie w filmach o młodzieży. Polskim twórcom zdarza się też włożyć skręta do ręki rozchwianym dorosłym. Zdaje się, że takie wywrotowe zachowania towarzyszą stanom załamania nerwowego, osobliwie dotykającego młodych, dobrze zarabiających profesjonalistów.

Wiadomo – stołeczna rozpusta. Zgodnie z tą logiką skręt mignie gdzieś pomiędzy twardymi dragami już w Egoistach (M. Treliński, 2000), gandzia jako komediowy rekwizyt pojawia się też w pijackiej eskapadzie prostaków z Kac Wawy (Ł. Karwowski, 2012). Można mieć za to wątpliwości co do jej roli w inteligentnych, wyważonych 33 scenach z życia (M. Szumowska, 2008). Z jednej strony skręt funkcjonuje tam jako czytelny znak, emblemat artystycznego środowiska głównej bohaterki, element lifestyle’u. Z drugiej – z całą pewnością pojawia się w momencie emocjonalnego kryzysu Julii, który odreagowuje imprezowaniem, przypadkowym seksem, i właśnie – marihuaną. Cóż, pewnie bywa i tak. Trzeba jednak zauważyć, że choć wciąż funkcjonuje tu jako eksces, bądź przynajmniej znak ekscentryczności, joint w filmie konsekwentnie konstruującej swoją liberalną i światową personę medialną Małgośki Szumowskiej nie przykuwa specjalnie uwagi, jeśli coś w nim uderza, to właśnie jego… zwykłość i naturalność w przyjętym kontekście. Ale o tym za chwilę…

Polski stoner?

Zanim przejdę do bardziej wyważonych portretów palaczy gandzi, warto by się jeszcze zastanowić, czy dopracowaliśmy się własnej wersji bohatera, dla którego skręt ani nie oznacza przypiętej łatki ćpuna, ani nie jest jednorazowym wybrykiem, czy tylko nastoletnim gadżetem. Zachodnia komedia wypracowała bowiem taki model postaci, dla której palenie jointów jest podstawowym elementem charakterystyki, choć nie ma w sobie nic z niebezpiecznego ekscesu – stonera. Szerzej piszę o nim tutaj.
W przypadku polskiej kinematografii ciężko mówić o jakimś szczególnym zniuansowaniu postaci stonerów (które ma miejsce w zachodnim nurcie filmów „pod chmurkę”), ale jak najbardziej się one pojawiają. Przede wszystkim mowa tu – oczywiście – o Lasce z Chłopaki nie płaczą, który jest charakteryzowany przez Oskara słowami, które mogłyby służyć jako definicja tego typu postaci w ogóle: „Co u niego? To samo – jeździ na desce i pali jointy”. Sam Laska jednak okazuje się, jak to często bywa, może i abnegatem, jednak obdarzonym niebanalnym podejściem do życia i złotym sercem. Zaś jego monologi o królu sedesów i ambasadorze w typie Tony’ego Halika przeszły do kanonu polskiej komedii.

Polski stoner - Stopklatka (Antoni Królikowski)  z filmu Wkręceni 2

Polski stoner – po lewej „Stopklatka” (Antoni Królikowski) z filmu Wkręceni 2

Spokojnie można uznać, że Laska jest wzorcem polskiego kinowego stonera, tak mocno utrwalonym, że ciężko mu dorównać. Może więc dlatego tych parę innych przykładów zapalonych użytkowników, choć dzieli z Laską refleksyjne podejście do życia, wywodzi się z innych, chyba nieco bardziej inteligenckich środowisk. Mamy więc łagodnego filozofa Radka z Alei Gówniarzy (P. Szczepański, 2007), wrażliwych outsiderów z Dziewczyny z szafy (B. Kox, 2012), czy absolwenta bibliotekoznawstwa, który nawet pozwala sobie na małą antyprohibicyjną tyradkę (Wkręceni 2, P. Wereśniak, dla porządku dodajmy jednak, że sam aktor ogrywający stonera „Stopklatkę” przed posądzeniem o kontakt z z marihuaną broni się rekami i nogami). Czyżby polską wersją stonera miał być upalony humanista bez sensownej pracy? To by się zgadzało… Ale dość już o mnie.

Przerwa na uśmiech

W zachodnich stoner movies tytułowy jaracz pojawia się zwykle w kontekście komicznym, zresztą większość tych filmów jest po prostu komediami – bez żadnych gatunkowych domieszek i niespodzianek. W przypadku rodzimych produkcji trudno mówić o jakiejś prawidłowości – stonerów jest w nich zwyczajnie za mało. Niedostatek zaawansowanych konsumentów, a co za tym idzie – humoru opartego na charakterach, nie oznacza bynajmniej by zaniedbywano komediowy potencjał gandzi w ogóle. Inna sprawa, że są to zwykle żarty nienajwyższych lotów, w dodatku, delikatnie mówiąc, nie pierwszej świeżości. Możemy więc porechotać z grubego policjanta raportującego na wizji akcję zniszczenia plantacji konopi indyjskich poprzez jej spalenie (Ciacho , P. Vega, 2010), nauki angielskiego po paru buchach (Job, czyli ostatnia szara komórka, K. Niewolski, 2006), czy generycznych żarcideł o dziwacznych halucynacjach po konsumpcji (znowu Wkręceni 2).
Interesujący wydaje się za to komediowy wątek w serialu Usta, usta (2010 – 2011):  Lena postanawia ulżyć swojej teściowej w bezsenności, zabiera ją więc do podejrzanej speluny w której groźny boss bez problemu opyla starowince wór kolumbijskiej siejki (za pięć dych w promocji). Starsza pani pali jointa kryjąc się przed synem, po czym od razu łapie gastro. Całość do obejrzenia tutaj. Choć żarciki nie są tu jakoś specjalnie odkrywcze, warto zwrócić uwagę na to, że w serialu (w gruncie rzeczy pogodnej obyczajówce) pokazano samą konsumpcję bez cienie potępienia moralnego, a nawet – co jest unikatowe! – zwracając słusznie uwagę na medyczny potencjał marihuany.

Jeśli mowa o komediowym potencjale gandzi, nie sposób też nie wspomnieć o Bułgarskim pościkku (Z. F. Skurcz, 2001). Jak wiadomo, wszystkie filmy Skurczów fantastycznie dopełniają się z buchem, w tym przypadku zaś walka z handlem marihuaną dodatkowo napędza, khem… fabułę. W charakterystycznej stylistyce topornej parodii możemy oglądać tu transakcję narkotykową („Najlepszy, najmocniejszy towar! Wart 120 milionów… złotych!”), czy zdrową bekę z propagandowego straszenia trawką.
Skoro już się pośmialiśmy, pora przejść do nieco bardziej poważnych przedstawień palaczy.

Lajfstajl

bohaterki 'Jak się pozbyć cellulitu' nie palą może w najwydajniejszy sposób, za to skutecznie...

bohaterki ‚Jak się pozbyć cellulitu’ nie palą może w najwydajniejszy sposób, za to robią to skutecznie…

Na szczęście oprócz straszenia ponurymi konsekwencjami, efekciarskiego epatowania, czy konstruowaniu utożsamianych całkowicie z konsumpcją używki stonerów, polskie kino potrafiło w ostatnich latach zaprezentować nieco bardziej wyważony wizerunek konopi. W filmach, których podejście do trawki zbiorczo nazywam „lajfstajlowym”, pełni ona tylko (i aż!) rolę rekwizytu uwiarygadniającego przedstawienie realiów. I właśnie w roli takiego znaczącego tła wypada gandzia najlepiej.
Oczywiście – zgodnie z pewnym stereotypem – skręty wciąż pasują bardziej środowiskom wielkomiejskim, postępowym, inteligenckim, względnie młodym… Dlatego od wspólnego spliffka znajomość rozpoczyna para warszawskich gejów w Płynących wieżowcach (T. Wasilewski, 2013, ten film jest wart uwagi także z tego powodu, że udaje mu się w hipnotycznej sklejce montażowej odtworzyć naturę bycia zjaranym – zerknijcie na sekwencję wyjazdu z podziemnego parkingu), jointa zapali bezproblemowo właścicielka galerii sztuki (Warsaw by night, N. Koryncka – Gruz, 2014), czy młode, dobrze zarabiające profesjonalistki (Jak się pozbyć cellulitu, A. Saramonowicz, 2011). Ten ostatni  przykład jest o tyle ciekawy, że bez specjalnego skrępowania przedstawia palące blanty same kobiety (z reguły filmowymi konsumentami są mężczyźni), a także – w innej scenie – wyśmiewa prastary dragowy stereotyp palenia skórek od bananów. Warto też zwrócić uwagę, że filmy, w których jointy pełnią de facto rolę mało istotnej, ale klimatycznej, dekoracji, najwierniej, bez komediowej przesady, oddano także rezultaty ich konsumpcji – zaczerwienione oczka Izy Kuny w Warsaw by night, czy błogi relaks w spa pań z Jak się pozbyć… świadczą o tym najlepiej.
Bodaj najlepsze i najbardziej wyważone występy na drugim (albo i trzecim…) planie zalicza trawka w dwóch fabularnych filmach Leszka Dawida – do pewnego czasu przede wszystkim sprawnego dokumentalisty. Moim ulubionym przykładem jest Ki (2011), w której gandzia przed obiektywem… w ogóle się nie pojawia! Tytułowa Ki (Roma Gąsiorowska) miała niewielki wyrok za posiadanie, natomiast wrażliwość widza jest kierowana w taki sposób, że ta plama na życiorysie w żaden sposób nie dyskredytuje jej moralnie, wypomina ją jej zaś tylko dość obrzydliwa postać pracownika opieki społecznej – reprezentanta Systemu (Globisz). Trudno o zgrabniejszą grę z motywem trawki – otrzymujemy tu zarazem wymowną (choć subtelnie podaną) krytykę prohibcji jak i charakterystykę bohaterki (dla której ta wpadka jest tylko jednym z wielu drobnych nieogarów), sama zaś wzmianka trwa nie dłużej niż pół minuty, nie narzucając tonu „opowieści o podnoszącej się narkomance”, czy podobnej bzdury. Ten drobny motyw z trawką jest zresztą tylko jednym z wielu drobnych „klocuszków” z których budowane jest wiarygodne tło społeczne filmu. Innym swietnym przykładem w filmografii Dawida jest oczywiście Jesteś Bogiem (2011). W biograficznym filmie o Paktofonice trudno nie pokazać palenia zioła – tu jest jednak ono po prostu tłem, w tak dalekim stopniu, że konkretnych scen z blantam wręcz się nie pamięta, co chyba stanowi wymowny komentarz do uproszczonego obrazu kultury hip-hipowej, jaki serwuje nam stereotyp.

Oczywiście tak scharakteryzowanej opcji „lajfstajlowej” można zarzucić krzywdzącą wybiórczość – że sprowadza skręty tylko do roli gadżetu dla stołecznej klasy średniej. Jasne – sam chętnie zobaczyłbym film, w którym jointa po pracy pali konserwatywna pani domu w Radomiu, czy proboszcz małej parafii na wsi. Usprawiedliwieniem dla tej ślepej plamki w oku filmowców niech będzie póki co po prostu stosunkowo mała filmów z liberalniejszym podejściem do trawki. Można też uważać, że wątek „lajfstajlowy” jest mdły i nijaki, że banalizuje gandzię, że w państwie o tak surowym prawie przydałby się mocny, jednoznaczny film o bezwzględności prohibicji. Pewnie i tak. Jeden. Na dłuższą metę zaś może i lepiej byłoby, gdyby używki w kinie pozostały dopełnieniem tła, a nie przedmiotem ekscytacji, nie uważam, by polskim nastolatkom jakoś szczególnie potrzebny do życia byłby rodzimy odpowiednik efekciarskich, imprezowych Skinsów. Naprawdę wolałbym za pół wieku oglądać jakiegoś wnuka oryginalnych Lubiczów palącego jointa na spacerze w 10364 odcinku Klanu, czy innej nudy.
Zanim to się jednak stanie, pewnie będzie musiało przez Polskę przetoczyć się jeszcze wiele świętoszkowatych seriali z omdleniami od gandzi, może kilka rodzimych głupawych stoner movies, może kilka wściekłych i efekciarskich filmów o kopcącej loIki wielkomiejskiej młodzieży…
Jednak póki co, cieszy mnie tych kilka filmów, w których gandzia jest nudnym rekwizytem, banalną bohaterką drugiego planu. Bo – umówmy się – czy ona jest czymś więcej?

Stoner movies

Zwykły wpis
Jeff-Spicoli-with-a-plastic-bong(Artykuł pierwotnie ukazał się w ‚Spliffie’ nr 50)

Każdy kto kiedykolwiek po przedłużonej sesyjce ze spliffem usiłował wraz z kumplami skoordynować jakiekolwiek działania poziomem komplikacji przekraczające zaparzenie herbaty wie w jak epickie przedsięwzięcie potrafią się zmienić już zamierzenia tak złożone jak zamówienie pizzy, uruchomienie filmu i otworzenie piwka. A jeżeli do tego nasze plany obejmą przemieszczanie się poza dom na większe odległości – wtedy całość urasta do rozmiarów misji godnej co najmniej krótkiego opowiadania. Albo filmu. Trudności te nie są obce konsumentom konopi pod każdą szerokością geograficzną, nic więc dziwnego, że uniwersalna, a ważka tematyka zmagań z nieogarem nie umknęła uwadze rzemieślników z Fabryki Snów – za których sprawą od końca lat siedemdziesiątych możemy rechotać głupkowato przy kolejnych amerykańskich stoner movies.


tumblr_ljg0g5u0Wx1qg1g7eo1_500

Omówienie zjawiska wypadałoby zacząć od wyjaśnienia zasadniczego rozróżnienia – jeżeli mówimy o stoner movie jako o (pod)gatunku filmowym – to nie mamy oczywiście na myśli po prostu dzieła, które dobrze się ogląda po paru buchach. Ostatecznie wszak w tej kwestii wyobraźnia palaczy nie zna granic i każdy kto odpływał przy Świętej Górze, odjechanych kreskówkach, czy filmach przyrodniczych Davida Attenborougha (polecam!), potwierdzi, że na wizualną zagrychę pod jointa nadawać się mogą dzieła z każdej nieomal szufladki gatunkowej. Co więcej – w tej kwestii łaska palaczy na pstrym koniu jeździ. Stoner movies da się jednak ująć w bardziej tradycyjnych klasyfikacjach i na wzór tradycyjnych gatunków opisać za pomocą powracających motywów, archetypów postaci, powtarzalności miejsc i rekwizytów.

W skrócie – konwencja stoner movie zakłada historię o przeważnie męskiej grupce przyjaciół (w tym sensie można je uznać za odmianę ziomalskiego buddy movie), którzy spędzają razem czas przysmażając blanty i generalnie olewając jakiekolwiek „poważne” zajęcia. Kluczowe dla gatunku hobby głównych bohaterów sugerowałoby szczątkową ilość fabularnych atrakcji (i tak jest w istocie na przykład w Piątku (1995), rozgrywającym się przez większość czasu na ganku jednego z protagonistów), ale z tym problemem scenarzyści radzą sobie zazwyczaj gładko – głównie piętrząc przed stonerami absurdalne przeszkody (od zbiegłego geparda w Harold and Kumar go to the White Castle (2004) po Apokalipsę w This is the End (2013)). W sukurs scenarzystom idzie zresztą sama natura błogiego odurzenia – bohaterowie znajdują się zwykle w takim stanie, że wystarczającym motorem akcji mogą być zadania tak prozaiczne jak zapłata rachunku za elektryczność (Ciastko z niespodzianką (2007)), czy odnalezienie samochodu (Stary, gdzie moja bryka (2000)). Po prawdzie jednak – czegokolwiek nie mieliby dokonać upaleni protagoniści, to ich działania zwykle są tylko pretekstem do przedstawienia szeregu mniej lub bardziej idiotycznych gagów.


adrien brodyKluczowym elementem stoner movie jest jednak, rzecz jasna – sam tytułowy stoner – a w właściwie cała ich galeria. Sama archetypiczna postać palacza marihuany przechodziła co prawda pewne zasadnicze przemiany od lat sześćdziesiątych, gdy na dobre zadomowiła się w popkulturze, jednak najważniejsze jej rysy pozostały właściwie niezmienne. Co do reguły, stoner portretowany był jako życiowy abnegat, zwykle bez pracy, bądź parający się dość luźnym zajęciem, no i rzecz jasna – o więcej niż olewczym stosunku do świata ogólnie uznanych wartości – takich jak higiena, punktualność czy odpowiedzialność. Co interesujące – choć szeregi filmowych stonerów zasilają przedstawiciele wszystkich ras, to zasadniczo trudno wśród nich szukać kobiet – poza nielicznymi wyjątkami (niezapomniana Jane z Ciastka z niespodzianką, drugoplanowa Jodi we Wpadce (2007)) stonerzy to sami faceci.

Jednak poza tymi niezmiennymi, archetypicznymi niemal cechami figura stonera w swoich kolejnych realizacjach przechodziła też pewne przemiany – jako że były one nierozerwalnie związane z samym charakterem stoner movie najlepiej będzie prześledzić je wraz z ewolucją samego podagatunku.


Cheech and Chong. Ojcowie gatunku

Choć już wcześniej można by znaleźć filmy, w których przewijają się postaci – pierwowzory późniejszych stonerów (The Trip Cormana z 1967, Easy Rider (1969) [dygresja muzyczna – upalonego Nicholsona opowiadającego Hopperowi o UFO zsamplował na ‚Adventrues in Foam‚ Tobin], czy nawet Kot Fritz (1972-4)), to niekwestionowanymi pionierami gatunku była para początkujących aktorów – Tommy Chong i Cheech Marin, którzy w 1978 wystąpili w klasycznym Up in  Smoke. Przypominające nieco fabułę Hair perypetie unikającego służby wojskowej bezrobotnego bębniarza Chonga były tylko pretekstem do serii dobrze chyba już znanych wszystkim skeczy – z paleniem jointów z psich odchodów i konstrukcją ciężarówki ze sprasowanej marihuany na czele. Interesująca była przede wszystkim konstrukcja głównych bohaterów – uosabiających w istocie stereotypowe wyobrażenia na temat konsumentów marihuany. Chong to zarośnięty, gapowaty hippis po trzydziestce sprawiający wrażenie jakby nie zorientował się, że epoka Dzieci Kwiatów dawno się skończyła, natomiast rechoczący, rubaszny Cheech zdaje się chodzącym uosobieniem stereotypów na temat leniwych, kopcących sensimillę Latynosów wprost z propagandy Anslingera. Mimo tego przerysowania (a może właśnie dzięki niemu) ogólna wymowa serii wydaje się być raczej kontrkulturowa – na zasadzie konfrontacji tytułowych wesołków z przedstawicielami „sztywnego” społeczeństwa – w tym z organami ścigania.

Up in the Smoke doczekało się licznych kontynuacji, rozrastając się w pokaźną serię, i choć na uwagę obok pierwszej części załuguje właściwie tylko pierwszy sequel (Cheech and Chong’s Next Movie z 1980), to nie da się ukryć, że para jego głównych bohaterów dała początek całej serii kopcących skręty filmowych abnegatów.


Dude

O ile w latach siedemdziesiątych, w epoce kulturalnego backlashu (konserwatywnej czkawki okresu Nixona, rewidującej wolnościowe ideały poprzedniej dekady) palacz marihuany nawet w odrealnionych stoner movies musiał niezawodnie nosić silny sznyt kontrkulturowy (w komplecie ze skołtunioną brodą), o tyle wraz ze słabnięciem antynarkotykowej paranoi możliwym stało się pokazywanie nieco bardziej zwyczajnych konsumentów – w tym licealistów (Dazed and Confused z 1993, u nas znane jako Uczniowska Balanga) i studentów.

W latach osiemdziesiątych zaczyna się też wykształcać figura dude’a – koleżki, może nie w pełni zgranego z rytuałami społeczeństwa, ale też bynajmniej nie kontestującego go otwarcie. Dude w istocie po prostu je zlewa, w czym pomaga mu konsumpcja sporych ilości zioła. Sztandarowego przedstawiciela tego typu odegrał w 1982 nie kto inny, a Sean Penn – wcielając się w rolę wyluzowanego surfera w Beztroskich latach w Ridgemont High. Ten model stonera znalazł liczne kontynuacje, nierzadko w wyśmienitych kreacjach aktorskich – od drugoplanowych rólek Keanu Reevesa (Fantastyczne przygody Billa i Teda (1989)), Matthew McConaughey’a (Uczniowska balanga), czy nawet Brada Pitta (Prawdziwy romans (1993)), po wzorcowego Dude’a Jeffe’a Bridgesa w Big Lebowskim (1998). W filmie braci Coen Dude nie tylko nie jest już godnym politowania looserem, ale dzięki stoickiej postawie ze wszystkich postaci zdaje się najlepiej radzić z chaosem otaczających wydarzeń – na tyle dobrze, by poradzić sobie z agresją niemieckich nihilistów i przespać się z Julienne Moore. No i na koniec – nie trzbe chyba przypominać, że do tej kategorii pasują jak właściwie wszyscy bohaterowie Sprzedawców (1994) na czele z Jayem i Cichym Bobem?


Komedie hip-hopowe

Odrębną, choć dość oczywistą grupą stoner movies są powstające od końca lat dziewięćdziesiątych komedie hip-hopowe, często w gwiazdorskiej obsadzie aktywnych muzyków. Do sztandarowych przykładów należą Soul Plane (2004) ze Snoop Dogiem, How High (2001) (czy ktokolwiek wiedział, że polski tytuł tego dziełka to „Superzioło”?) z Method Manem i Redmanem, czy Piątek (1995) z Ice Cubem. Większość z nich nie oferuje może humoru zbyt wysokich lotów, zamiast tego możemy obserwować niezliczone sceny wymyślnego smażenia jointów, okraszonego niezłą muzyką. Na uwagę zasługuje może ostatni z wymienionych – w którym miejsce epatowania grubymi jointami zajęła interesująca obserwacja czarnego przedmieścia, a bezczynność głównych bohaterów zamiast być przerywana wysilonymi zwrotami akcji stanowiła wartość samą w sobie, nadając filmowi pożądane leniwe tempo.


Nowoczesne stoner movie

Jednak gdy dziś mówimy o stoner movie, zwykle mamy na myśli nowoczesną formę gatunku – wyjątkowo rozbuchane komedie o zawrotnym (szczególnie jak na percepcję palacza) tempie akcji, nierzadko z pewnym przesłaniem moralnym. Początek współczesnej wersji konwencji dały chyba Half Baked, znane u nas jako Żółtodzioby (1998), w których po serii głupawych skeczy związanych z handlem medyczną marihuaną David Chapelle rzuca marihuanę dla wybranki serca… Współczesne stoner movies mają swoje serie – na czele z Haroldem i Kumarem (od 2004) – multietniczną wersją Cheecha i Chonga. Co ciekawe – we współczesnych komediach o palaczach samo palenie stało się tak oczywiste, że praktycznie przestaje być jakimś szczególnym wyznacznikiem tożsamości bohaterów – palą bowiem niemal wszyscy, a tym co wyróżnia protagonistów jest raczej ilość konsumowanej marihuany i wybór związanego z nią stylu życia. Jednocześnie zaś samo zioło przestało być rekwizytem jakoś wyjątkowo kontrkulturowym – weźmy na przykład postać Harolda, który jest palaczem weekendowym, w tygodniu zaś pracuje pod krawatem jako analityk finansowy – rzecz nie do pomyślenia dla stonerów z lat siedemdziesiątych! Popalanie trawki zdarza się nawet wykładowcom uniwersyteckim (jak skuszonemu przez brata-bliźniaka – klasycznego stonera Edowi Nortonowi w Leaves of Grass (2009)), ba! –  mamy nawet film z palącą na potęgę drogówką stanu Vermont (Straż Wiejska (2001)), której ulubionym zajęciem jest straszenie zjaranych małolatów i konfiskata zioła… Cóż, każdy naród ma taką „Drogówkę”, na jaką sobie zasłużył…

Innym wyznacznikiem charakterystycznego dla ostatniej dekady podejścia do stoner movies jest ich przenikanie się z innymi podagatunkami – przede wszystkim (ale nie tylko) komediowymi. Rysy „filmów pod chmurkę” noszą zarówno prześmiewcze teenage slashery (cykl Straszny Film (od 2000), szczególnie druga jego część (2001), Dom w głębi lasu (2012)), komedie (Ali G Indahouse (2002)), komedie policyjne (wspominana Straż Wiejska), a nawet lżejsze filmy obyczajowe (The Wackness (2008)Goats (2012)). Szczególnie mocno stoner movies zrosły się z charakterystycznym, tworzonym przez młodych twórców i obsadzanym przez ich kolegów, nurtem współczesnych amerykańskich lekkich komedii, operujących błyskotliwym dialogiem – takich jak: Wpadka (2007), Boski Chillout (2008), This is the End, czy z niższej półki: Road Trip (2000), Stary, gdzie moja bryka, Freddy got Fingered (2001), czy filmy Gregga Arakiego – filmy te są momentami na tyle do siebie podobne jeśli chodzi o krąg zagadnień, że niemal nieodróżnialne; we wszystkich zaś z nich (może z wyjątkiem Boskiego Chilloutu) marihuana nie pełni już roli fetyszyzowanego ośrodka wydarzeń – stanowi za to niemal neutralne, obyczajowe tło. Trudno o lepszy komentarz do zmieniającej się stopniowo roli marihuany, przynajmniej w cywilizowanych społeczeństwach zachodnich. Kto wie, może w czterdzieści lat po faktycznej legalizacji w Kolorado, stoner movie będą pełniły rolę uroczych ramotek kręconych dla emerytów?


Z punktu widzenia amatora marihuany, bądź przynajmniej zwolennika jej dekryminalizacji pozostaje tylko pytanie o faktyczną funkcję stoner movies w popkulturze. Z jednej strony bowiem – stopniowo łagodzą one wizerunek konopi, mocno nadszarpnięty przez lata moralnej paniki i wojny z narkotykami. Szczególną rolę mogą tu spełniać te stoner movies, które przedstawiają względnie sympatycznych i ułożonych (wręcz nudnych?) palaczy, rezygnując z otoczki kontrkulturowej, czy fascynacji gangsterką (obecnej w hip-hopowym nurcie gatunku) – tylko czy wtedy nie wyzbywają się one potencjału komediowego?

Z drugiej jednak strony – nawet po rezygnacji z otoczki gangsterskiej czy kontrkulturowej, wiele współczesnych stoner movies zatrzymuje się w drodze do naturalnych reprezentacji palaczy niejako w połowie kroku – już nie przedstawia ich jako aspołecznych abnegatów, zamiast tego spychając ich do roli poczciwych, oswojonych, „naszych dziwaków”. Ten czyśćcowy stan, swoiste „getto śmiechu”,to zjawisko zasługujące na szersze omówienie w innym miejscu, warto tylko zauważyć, że stan oswojonego dziwactwa może jest i lepszy niż bycie wyrzutkiem, niemniej może być równie długotrwały…

Nadzieję jednak pozostawiają dwie grupy stoner movies – z jednej strony te, które stopniowo wtapiają się w główny nurt lekkich komedii, po cichu dokonując w swych bohaterach fuzji sympatycznego chłopaka z sąsiedztwa ze stonerem, czyniąc gatunek akceptowalnym dla szerszej, palącej okazjonalnie publiczności – tu wyrazy uznania należą się przede wszystkim koleżkom w rodzaju Setha Rogena. Z drugiej strony mamy zaś rzadkie przykłady stoner movies, które ośmielają się prezentować palaczy nieco inaczej, nie rezygnując jednocześnie ze swoistej fascynacji samym faktem palenia hurtowych ilości blantów. Do takich chlubnych wyjątków można zaliczyć stoner movies doceniane na Sundance, jak: anarchiczne High School (2010) z naprawdę inteligentnym bohaterem, odważnie poruszające wątpliwą praktykę przymusowych testów narkotykowych w szkole,  czy opowiadające o nastoletnim wrażliwcu Goats – z interesującą rolą Davida Duchovnego.

Niemniej – wyjątki tego typu to jak na razie tylko światełka w tunelu, pozwalające jednak mieć nadzieję, że wraz ze zmieniającym się globalnie podejściem do narkotyków w ogóle, zmieni się i charakter sztampowych stoner movies, a poza niewątpliwym walorem rozrywkowym zachowają jednak minimum uczciwości w sposobie portretowania konsumentów…


Subiektywny wybór pięciu interesujących stoner movies:

Piątek [reż. F. Gary Frey, 1995] 


Najwdzięczniejszy przedstawiciel hiphopowej odmiany nurtu. Craig (Ice Cube) ma znaleźć pracę, ale w sumie jest piątek i właśnie wpadł jego kumpel Smokey z worem zioła, które zamiast sprzedać, przepala. Dwie trzecie akcji tego niespiesznego filmu rozgrywa się na ganku Craiga, a dwaj przysmażający zioło kumple obserwują przewijającą się przez przedmieście plejadę swoich sąsiadów. Gdyby nie niepotrzebne wątki sensacyjne w finale, byłby to pewnie najbardziej wyluzowany z omawianych filmów.


Big Lebowsky [reż. Joel Coen, 1998]

Klasyk, którego przedstawiać nie wypada. Jeff Bridges w roli kanonicznego Dude’a, którego głównym zajęciem jest gra w kręgle i palenie jointów wkręcony jest w dziwaczną aferkę kryminalną. Plus Steve Buscemi, John Goodman, Julienne Moore i genialny epizod Johna Turturro. Wszystko opowiedziane z charakterystycznym, czarnym poczuciem humoru braci Coen.


Ciastko z niespodzianką [reż. Gregg Araki, 2007]

Nie jest to z pewnością najmądrzejszy z wymienionych filmów (choć w filmografii Arakiego i tak znajduje się dość wysoko), niemniej zasługuje na uwagę z racji wyjątkowej bohaterki – konsumentką tytułowego ciastka z haszem jest bowiem niespełniona aktorka Jane (rozkosznie głupkowata Anna Faris). Pierwsza dama     wśród stonerów ma przed sobą złożone zadania – zapłatę rachunku za prąd i udział w castingu. W finale przewrotny morał.


High School [reż. John Stalberg, 2010]

Świetny, przewrotny pomysł wyjściowy: wyjątkowo uzdolniony uczeń po jednorazowym zapaleniu jointa dowiaduje się, że szkoła ma zamiar wprowadzić obowiązkowe testy narkotykowe. By skompromitować ich wyniki i zabezpieczyć swoje szanse dostania się na MIT postanawia odurzyć całą szkołę ziołem wykradzionym od demonicznego dilera brawurowo zagranego przez Adriena     Brody’ego. Odurzone liceum to świetny pretekst dla licznych, wcale znośnych gagów, ale co więcej – jest też punktem wyjścia do krytyki prohibicji jako takiej.


This is the End [reż. Seth Rogen, 2013]

Debiut reżyserski pucułowatej twarzy nowej amrykańskiej komedii – Setha Rogena w gwiazdorskiej obsadzie reżysera i jego  znajomych(James Franco, Jonas Hill, Michael Cera, Emma Watson, Rihanna…) grających samych siebie . Niespodziewanie lansiarska prywatka w LA zostaje przerwana przez początek Końca Świata i bohaterowie, niczym w „Aniele Zagłady” Bunuela zostają uwięzieni     w luksusowej willi. Razem ze sporą ilością zioła, grzybów, ekstazy i piw..


Kilka pięknych par brwi

Zwykły wpis

Jakoś ostatnio nie mam spręża do odsłuchów. Albo po prostu nie chce mi się pisać o nowym Answer Code Request – nie dziwota. Nawet „Vaudeville” (z singlowymi wyjątkami) mnie niespecjalnie robi. Wierny maksymie „nie można być niewolnikiem swojej silnej woli” nie będę się więc zmuszał do pisania o nucie, zamiast tego wkleję kilka zdjęć intrygujących filmowych brwiszczy.

Jak pewnie część z was wie – jednym z moich sezonowych mikro-fetyszy są w ostatnich miesiącach brwi. Sam się zastanawiałem – co właściwie jest tak intrygującego w poziomej szczecinie nad oczami? Są oczywiście ciekawostki czysto biologiczne, które podsuwa ciocia Wiki – takie chociażby, że brwi budową różnią się od reszty ludzkiego owłosienia, przypominając w istocie sierść innych gatunków zwierząt. W to, że brwi są przetrwalnikiem małpizmu łatwo uwierzyć rzucając okiem na Daniego Andradę:andradaSą też i tacy, których hiper-brwistość cofa do czasów, gdy wszyscy byliśmy pra-alpakami skubiącymi stepy Gondwany:alpakaObok pierwotnej funkcji brwi (ochrona oczu przed wilgocią i zanieczyszczeniami), ewolucja zadbała też o ich interesujące przystosowanie: według Josepha Jordanii wygięte łuki brwi wraz z linią rzęs sprawiają, że nawet gdy śpimy wyglądamy jakbyśmy mieli otwarte oczy – przynajmniej dla wielkich drapieżników (bo to głupki). Choć miło pomyśleć, że Jennifer Connelly ma mniejsze szanse być pożartą przez tygrysa bengalskiego niż Michał Bajor, ta właściwość nie wyczerpuje jeszcze brwiej zajebistości.

Najważniejszą właściwość brwi uświadomiłem sobie parę lat temu ucząc się hiszpańskich słówek – otóż po kastylijsku brew to „ceja” – czyt. „cecha”. Trudno o lepszą mnemotechnikę. Jakkolwiek rozumowanie te nie jest wzorowym ciągiem przyczynowo – skutkowym, uświadamia najistotniejszą (także z punktu widzenia psychologów ewolucyjnych i makijażystów) właściwość brwi – nadają twarzy minimum wyrazu, a im bardziej wyraźne, tym bardziej charakterna facjata. Potwierdza to rzut okiem na optycznie pozbawionych brwi rudzielców (kto czytał „Powrót na basen w Suchym Borze”, ten wie o jakiej przypadłości tu mowa), bądź kilka pouczających minut na blogu publikującym zdjęcia celebrytów bez brwi (dzięki Ci Internecie!). Wnioski nasuwają się same – pozbawione brwi, nasze twarze przypominałyby pozbawione wyrazu owsiki, sorry:
bajor


Po tym przykrótkim wstępie pora na obiecane przykłady intrygujących brwiszczy. Dziwnym trafem większość należy do pięknych aktorek – ale niech już mam coś ze studiowania filmololo.

  • Elina Löwensohn
    Rumuńskiego pochodzenia aktorka to świetny przykład tego, że charakterność brwi nie tkwi koniecznie w ich grubości, czy w stopniu zapaćkaniu kosmetyczną pomadą. OK, u Hartleya brwi Eliny były jeszcze nieco podrasowane:elina simplePodobnie w ‚Nadji’ Almeraydy, w której tytułowa wampirzyca zachwycała konkretnym konturem włochatych walców nad oczami:nadja  Jednak  ‚Sombre’ Grandrieux uświadamia, że hipnotyczna moc brwi Löwensohn wynika nie tyle z ich nadzwyczajnego wolumenu, ile z intrygującej linii – cienkie przy skroni pną się lekko w górę (co nadaje twarzy smutnego wyrazu z cyklu „zdziwiony piesek”), aż do kulminacji – półokrągłego zgęszczenia w kształcie ciężkiej, pełnej łzy. Sorry za jakość screena, ale taki to już niewyraźny film:Sombre-1998-movie-Philippe-Grandrieux-2
  • Zosia Mamet
    Znana głównie jako Shoshanna z Girls, ale mająca również na koncie epizod w Mad Menach. Brwistość Zosi skupia się jednak głównie w postaci Shosh – która oprócz intrygującego imienia, i fryzur bez obciachu przekraczających w te i wewte granicę głupkowatości jest też dumną posiadaczką pary brwi stanowiących wyrażających unikalną mieszankę niepewności, moralnego wzburzenia i wiecznego zdziwienia. Kinky!shoshanna-girls-hairstyles-bun-w724
  • Kiernan Shipka
    Czyli z sezonu na sezon coraz bardziej interesująca pyskata Sally Draper z Mad Menów. Mocne, gęste i lekko uniesione brwi Sally nadają jej skądinąd dziecinnej mordce zawziętości i wyrazu złośliwego niedowierzania. Poza tym są świetnym przykładem tego, że jasne włosy nie wykluczają konkretnego brwiola, także i dla rudych pewnie jest nadzieja.sally1
  • Daenerys Targaryen
    Podobny knif co powyżej – słodka buzia + brwi zdradzające pazura. Nie chciało mi się szukać nazwiska aktorki, no bo to jednak, w przeciwieństwie do Kiernan, drewno, niemniej, GoT skorzystałoby na tym, gdyby zamiast gwałtów w kryptach, całoodcinkowych bitew (zieeew), czy obleśnej fascynacji przemocą seksualną pojawiałaby się po prostu powoooolna panorama brwi Daenerys. Poza serialem – sposób w jaki poruszają się brwi Emilii Clarke (ok, wyguglowałem) to wzorowy przykład tego, jak wielka jest ich rola w ekspresji:
  • Abigail Spencer
    -jako Amantha z Rectify stanowiła główny powód dla którego warto jednak obejrzeć ten serial do końca. Znowu – prawdopodobnie brwi są najbardziej uzdolnioną aktorsko częścią Abigail – ale tu chyba to wystarcza:amantha
  • Niels Schneider
    Czyli Nicolas z ‚Wyśnionych Miłości’ Dolana (nota bene – także posiadacza niezłego zestawu brwi). Ciężko mi pozbyć się wrażenia, że wielka część androgynicznego uroku Nicolasa – a już na pewno jego rozkoszny, leniwy spokój wynika z ciężkiej pary leniwych brwiszczy rozsiadłych na tej anielskiej buźce:tumblr_lbtd9fwOV21qcqdobo1_500
  • Ed
    Nieprzenikniony, najbardziej intrygujący bohater Ed, Edd i Eddy. Wyraźna monobrew podkreślała w jego przypadku na przemian prymitywną dzikość i tajemniczą, pierwotną mądrość. Brew – enigma.
    ed gif
  • Tamil Kuszyński
    Wybacz stary, ale znalazłeś się w zacnym gronie:
    tamill


    Wszystkie powyższe uświadamiają, że o potencjale brwi nie decyduje bynajmniej ich grubość, dlatego nie straszyłem was córką Phila Collinsa, czy szefem Waltera z Breaking Bad (notabene – postać o polskim imieniu i rumuńskim pochodzeniu). Brwistość nie leży bowiem w ciężarze czy grubości – tylko w intrygującej linii, dramatycznym załamaniu, ekspresji.
    Odpuściłem też obvious choice’y w rodzaju Cary Delevingne, czy Fridy (poza tym, cytując klasyka – „nie ogląda się filmów, w których kicie na zbliżeniach mają wąsa”).

Tym niemniej – mam nadzieję, że zachęciłem was do podzielenia mojej brwistej podjarki. I pamiętajcie – dziewczyny i chłopcy – nie skubcie ich!


Na koniec piosenka, która nie ma nic wspólnego z brwiami, oprócz tego, że też mi się podoba: